18 czerwca, 2013

Brzydzę się wszystkim, co kryje się za tym ponurym i równie żałosnym milczeniem, za absurdalnym uporem rozbitego na kawałki świata, który z dziką furią staje w obronie przedawnionych przykazań. Samo życie - niby żart, niby farsa, a pod spodem całkiem coś innego.   

07 czerwca, 2013

Siedząc tak przy herbacie zamknięta w sobie na cztery spusty, nagle myślę o czymś tak żałośnie oczywistym, że silę się na grymas rozbawienia. Choć - z drugiej strony - cóż to za obiektywność, o której wielu wcale nie ma pojęcia albo przynajmniej głośno się do tego nie przyznaje? Życie jest niesamowite samo w sobie, to biała kartka leżąca przed zapalonym rysownikiem, którego ręka powędruje zgodnie z jego wolą. Jasne, nie wszystkie nasze zamiary urzeczywistniają się z pożądanym skutkiem, nie za każdym razem odniesiemy sukces, bardzo często istnieje prawdopodobieństwo, że dostaniemy w tyłek. Ale  tak to wygląda. Od snu do snu, od sensu do sensu przez snu brak, przez brak sensu. Fale. Wznoszenie się, opadanie, przechylony pokład, sztormy, dni bezwietrzne, mgła i słońce, i deszcz taki, że ciało się gubi i człowiek wyciąga rękę i myśli: to nadal ja? Każdy upadek jest bardzo potrzebny, choćby dla samej szansy docenienia powrotu do pionu. Im grubszy staje się nasz segregator doświadczeń, tym bardziej wyjątkowe staje się nasze życie. Możliwe, że silę się na egzystencjalne i mało ambitne interpretacje, dość błahe i mało zaskakujące, ale widzę wyraźną zmianę w moim podejściu do tego niezrozumiałego chaosu rzeczywistości, która zdecydowanie sprawia mi satysfakcję. Łażenie od kąta w kąt i nieustający płacz były czymś z jednej strony koniecznym, a z drugiej miażdżąco bezsensownym. Bo gdyby tak płaczem reagować na każdą krzywdę, rozczarowanie, smutek, nieprzyjemny gest, człowiek zwariowałby do reszty sam ze sobą. Prawdziwe życie jest czymś innym.


22:50
RETROSPEKCJA, part I 
Jeszcze zatopiona w podległym temu wszystkiemu porządkowi, którego przedtem i potem będzie mi brak, staram się przedłużać jak tylko mogę tę mizerność, stuprocentową nieuczciwość, tak sobie krążę po ulicach. Włóczenie się po tym mieście to chyba jakiś rodzaj muzyki, wcześniejsza noc nie przyniosła pociechy, jest coś jakby potrzeba dodatkowej części utworu, ale drżącej w strefie czasu nieuchwytnego dla żadnych zegarów, żądanie ładu, który by mną wstrząsnął, świadomości bez świadomości, która by na nowo ukazała aurę, niepokój owego okresu; to łażenie po ulicach po ciemku i bez żadnego celu ma w sobie to coś, na jakimś rogu może usłyszę muzykę, która połączy mnie z tym co kruche, co ulotne, z Nim bliskim i z Nim obcym. Dalej mdlące wrażenie, że to strata z powodu akumulacji decyzji nie do pogodzenia, a jednocześnie to poczucie fatalizmu, tego, że doszliśmy do pewnej granicy i że coś cicho się teraz zniszczy, pęknie, a my zostaniemy po dwóch przeciwnych stronach tej głębokiej szczeliny teraźniejszości.